Dorota dobrze wspomina swoją ciążę, mimo że zaskoczyła ją na trzecim roku studiów. Swoją historię opowiada z humorem, jaki pozazdrościłaby jej nie jedna ciężarna. Dlaczego? Pewnie z powodu, że niczego nie żałuje i patrząc z perspektywy czasu, mało co zmieniłaby na lepsze. Pełna radości opowieść kobiety i spełnionej matki.
- Ciąża:
Rok 2010 – byłam wtedy na III roku studiów. Praca licencjacka w trakcie pisania, sesja na karku, a ja dowiaduję się, że jestem w ciąży. Nie ukrywam, że była niezaplanowana, ale stało się. Mój przyszły mąż był trochę wystraszony lecz stwierdziliśmy- damy radę. Z początku bardzo się obawiałam jak to będzie, czy będę umiała sobie poradzić z małym dzieckiem. Z czasem te obawy zrodziły się w wielkie szczęście i czas oczekiwania.
Pierwsza wizyta u ginekologa była bardzo stresująca dla mnie i dla męża. Zobaczyliśmy wtedy naszą małą kruszynkę. Dostałam nawet zdjęcie z USG, które od razu po przyjściu do domu zeskanowałam i wysłałam na maila rodzicom, teściom oraz przyjaciółce. Bardzo się bałam o to czy dziecko jest zdrowe i czy wszystko z nim w porządku. Okazało się, że nie mam się o co martwić, tylko ciśnienie trochę podskoczyło. Tłumaczyłam to sobie nerwami i stresem, ale pani doktor zaleciła mierzyć regularnie ciśnienie.
Do tej pory pamiętam swoją pierwszą i jak się okazuje ostatnią zachciankę ciążową – kompot z suszu. Można pomyśleć „nic ciekawego taka zachcianka”, ale dodam, że był to środek wiosny w godzinach nocno-porannych 🙂 Niestety zachcianka (z przyczyn technicznych) nie została spełniona i musiałam kompot zastąpić sokiem jabłkowym. W pierwszym trymestrze miałam nudności, ale nigdy nie wymiotowałam. Ratowałam się migdałami i herbatką imbirową. Niemiłe objawy nasilały się kiedy współlokatorka robiła sobie tosty z serem żółtym. Kiedy czułam zapach roztapiającego się sera uciekałam na spacery nad Wisłę 😉
Po skończeniu studiów wróciłam do rodzinnej miejscowości. Długo zajęło mi „zbieranie wywiadów” na temat tutejszych lekarzy ginekologów. W końcu zdecydowałam się na panią doktor, która poprowadziła moją ciążę do końca. Byłam z niej zadowolona. Na każdej wizycie oglądałam swoją pociechę. Żałuję troszkę, że nie dostałam ani jednego wydruku z USG, które byłyby miłą pamiątką.
W 32 tygodniu ciąży poszłam do mojego lekarza prowadzącego na wizytę kontrolną. Wszystkie badania były w porządku, czułam się dobrze, więc myślałam, że wszystko jest ok. Niestety pani doktor stwierdziła, że muszę iść na kilka dni do szpitala, ponieważ niepokoi ją moje podwyższone ciśnienie krwi. Przestraszyłam się, ale lekarz zapewniał, że to pewnie nic takiego, ale dla spokojności trzeba zrobić dokładniejsze badania. Następnego dnia pojechałam na izbę przyjęć, z której trafiłam na oddział. Stare łóżka i ściany pomalowane (chyba zaraz po wojnie) na kolor zielony nie zachęcały do pozostania w tym miejscu. Jak stwierdziła moja mama „nic się tu nie zmieniło od czasu kiedy rodziłam ciebie”. Niestety dane mi tu było pozostać nie kilka dni, jak zapewniała pani doktor, lecz 2 tygodnie. Moje ciśnienie krwi z dnia na dzień coraz bardziej rosło, dlatego dostałam garść tabletek do łykania kilka razy dziennie oraz zalecenie „jakby ciśnienie dalej rosło, to proszę przyjeżdżać”. Pobyt na oddziale nie był miły. Widziałam tyle rzeczy, których przed porodem nie chciałam widzieć. W pewnym momencie stwierdziłam – nie rodzę! Mogę być gruba, a maluszek może zostać w moim brzuchu nawet do 18 roku życia 😉
Moje dieta nie polegała na niczym innym jak jeść regularnie, a podjadać owoce i warzywa. Na studiach nie miałam nigdy czasu ugotować obiad, który składałby się z 2 dań. Nie jadłam również śniadań, które „nauczyłam się” jeść będąc w ciąży. Pamiętam, że teściowa kazała mi jeść orzechy laskowe. Stwierdziła, że jak będę jadła je codziennie, to dziecko będzie mądrzejsze. Nie wiem ile jest w tym prawdy. Owszem jadłam m.in. orzech laskowe, włoskie, nerkowce, rodzynki oraz suszoną żurawinę w różnych mieszankach, ale bez przesady i nie codziennie. Co do aktywności fizycznej to ograniczała się jedynie do spacerów i chodzenia po schodach 😉 ze względu na moje ciśnienie oraz kontuzję kolana, którą odniosłam kilka lat temu.
- Przygotowania do przyjścia dziecka na świat:
Ze względu na to, że mój mąż pracował 250 km od mojego miejsca pobytu i widywaliśmy się tylko w weekendy, nie chciałam iść sama do szkoły rodzenia. Znajomi oraz rodzina męża bardzo mnie do tego namawiali, jednak ja byłam na tyle uparta i nieugięta, że postawiłam na swoim. Później jednak żałowałam swojej decyzji.
Informacje na temat ciąży czerpałam głównie ze stron internetowych, czasopism oraz książeczek, które były rozdawane w szpitalu. Oglądałam również program „Mamo to ja”, z którego dowiedziałam się wielu ciekawych wiadomości.
Ze względu na wielkie przesądy panujące w moim domu: „to jeszcze za wcześnie, żeby cokolwiek kupować” oraz „na to przyjdzie jeszcze czas” nie mogłam nic przygotować. Ze wszystkim trzeba było czekać do ostatniej chwili, czego ogólnie bardzo nie lubię. W ostatnich tygodniach ciąży odbywał się generalny remont pokoju, w którym miałam zamieszkać z mężem i maluszkiem (dotychczasowy pokój był tak mały, że nie zmieściłoby się w nim łóżeczko). Końca remontu nie było widać, a ja niestety musiałam iść wcześniej (w 32 tygodniu ciąży) do szpitala. Dlatego wyprawkę dla dziecka kupił mój mąż z „mamusiami”, a mój tato znalazł drewniane łóżeczko, w którym spałam jak byłam mała. Wózkiem zajął się także mój mąż. Powiedziałam: „Skarbie ty kupujesz bolida, tylko w neutralnym kolorze”. Wkrótce zielona „gablota” z terenowymi kółkami zaparkowała w garażu w oczekiwaniu na pasażera i jego kierowcę. 🙂
- Poród:
Jak już wcześniej wspominałam w szpitalu leżałam od 32 do 34 tygodnia ciąży. Niestety niedużo czasu spędziłam w domu, ponieważ przy kolejnej wizycie kontrolnej u mojego ginekologa znów dostałam skierowanie do szpitala z podejrzeniem zatrucia ciążowego. Miałam obrzęki nóg, wysokie ciśnienie utrzymywało się mimo zażywanych leków, a maluszek od ostatniej wizyty nic nie urósł. Znów zaczęłam się martwić o kruszynkę. Byłam wówczas w 36 tygodniu.
W szpitalu zrobiono mi USG na którym zobaczyłam śliczną małą istotę z długimi włosami. Przypomniało mi się wówczas jak teściowa powiedziała mi „ nie ścinaj włosów, bo dziecko urodzi się łyse”, a ja właśnie kilka dni wcześniej je ścięłam. Kiedy pani doktor usłyszała tę historię postanowiła zrobić wydruk, który razem z tym z pierwszej wizyty znalazły miejsce w albumie maluszka.
Na początku 37 tygodnia dziecko ważyło ok. 2 kg, a lekarze stwierdzili, że „trzeba zacząć działać”. Dostałam kroplówkę z oksytocyną, ale nic się nie działo. Wieczorem przyszedł do mnie ordynator i zapytał: „Chce pani rodzić we wrześniu czy w październiku?” (był 29 września). Odpowiedziałam: „Byle nie w listopadzie”. Jeszcze tego samego dnia zrobiono mi EKG i podpisałam zgodę na cesarskie cięcie.
Następnego dnia od rana przygotowywano mnie do zabiegu. Miał się odbyć około południa, ponieważ zaplanowane były na ten dzień inne zabiegi ginekologiczne. Ordynator powiedział „jak się wyrobimy to będzie dzisiaj”, więc cierpliwie czekałam na swoją kolej. Byłam bardzo zdenerwowana. O godzinie 10.00 przyjechał do mnie mąż. Wspólnie zdecydowaliśmy (już na początku ciąży), że nie będzie go na sali porodowej, a zwłaszcza operacyjnej przy „cesarce”. Jak się później okazało zdążył w ostatniej chwili, ponieważ pół godziny później na świat przyszła nasza córka. Podczas zabiegu, którego nie wspominam zbyt dobrze, miałam podane znieczulenie podpajęczynówkowe. Strasznie się denerwowałam i trzęsłam ze strachu. Wszystkie te złe chwile i niedogodności poszły w zapomnienie kiedy zobaczyłam moją małą istotkę.
Po zabiegu było mi strasznie zimno i cała dygotałam. Jak przez mgłę pamiętam wizyty poszczególnych członków rodziny. Czułam się strasznie zmęczona i śpiąca. Okazało się, że mój mały wcześniaczek waży niewiele ponad 2 kg i ma niecałe 50 cm wzrostu, dlatego została nazwana na oddziale „Calineczką”. Nie było jej ze mną na sali, ponieważ musiała leżeć w inkubatorze. Było mi z tego powodu smutno. Wszystkie mamy karmiły swoje dzieci i je przytulały, a ja nie mogłam. Na moje pierwsze karmienie przyszedł czas dopiero następnego dnia po porodzie. Wcale nie było łatwo, a pielęgniarki niekoniecznie pomagały młodym mamom. Nie dane mi było długo karmić piersią, a szkoda. Te wszystkie laktatory, butelki, smoczki –koszmar! Później przyszła pora na depresję poporodową. Przez kilka dni po porodzie nie chciałam wstawać z łóżka, a mój pobyt w szpitalu się przeciągał ze względu na maleństwo. Po tygodniu od porodu przyszedł wyczekiwany dzień powrotu do domu. Tam w końcu mogłam poczuć się swobodnie, a wszelkich instrukcji jak karmić, przewijać, kąpać, przebierać i pielęgnować maluszka udzielała mi moja mama, za co jestem jej ogromnie wdzięczna.
- Obecne spojrzenie:
Jak już wspominałam w przygotowaniach do porodu zmieniłabym sporo. Poszłabym na pewno do szkoły rodzenia. Zrobiłabym również dużo szybciej wszystkie zakupy i nie myślałabym o jakichś przesądach i zabobonach typu „przyjdzie czas” i „za wcześnie”. Lekarza prowadzącego pewnie bym nie zmieniła, ponieważ byłam z niego bardzo zadowolona, z resztą chodzę do niego do dziś. Uważam również, że zgłosiłabym się do poradni laktacyjnej w celu uzyskania informacji na temat prawidłowego karmienia piersią. Może dzięki temu karmiłabym swoją pociechę dłużej.
Obecnie moja córa ma 2 latka. Jest pogodnym biegającym wszędzie rozrabiaką, który od czasu do czasu miewa swoje humorki. Jak na razie psocimy w domu we dwie w oczekiwaniu na przyjście taty z pracy. Natomiast, gdy ktoś pyta mnie kiedy postaramy się o rodzeństwo dla córy odpowiadam: „drugie dziecko rodzi mąż, a trzecie rodzę ja” 😉
Przedstawiona historia jest prawdziwa. Na prośbę autorki jej imię zostało zmienione. Autorka wyraziła zgodę na publikację swojej historii na stronie Kobietapisze.pl. Kopiowanie zabronione!
Przeczytaj również:
Ciążowy pamiętnik -cz.1
Ciążowy pamiętnik -cz.3
Ciążowy pamiętnik -cz.4
2 komentarze
Super relacja! Wszystkie mamy powinny udzielić takiego „wywiadu”- jest to z pewnością świetna pamiątka ale i powrócenie do wspomnień. Zyczę powodzenia mamie i „Calineczce”.
Odnośnie „zabobonów” również uważam, że to przesada. Koleżanka była w ciąży, kiedy brała ślub i zażyczyła sobie zamiast kwiatów ciuszki/akcesoria dla maluszka- świetna sprawa, wiele pięknych rzecczy otrzymała. Oczywiście duża część osób krzywo patrzyła na zbieranie ciuszków w 2-3 miesiącu ciąży (myśle, że bardziej z zazdrości- np inne dziewczyny w ciąży przeżywały, że tak się nie robi), ale oczywiście maluszek urodził się zdrowy i wszystko było ok;) Jedyny psikus był w tym, że miała być dziewczynka do samego końca, a urodził się chłopiec 🙂
Zgadzam się z przedmówczynią w 100%. 😉